Wróciwszy do klubu, mnie samego zastał w sali jadalnej.
— Wybrał się, mówicie, na polowanie — rzekł major. Potrzebneż są na polowaniu: rewolwer i przyrząd do pisania?
— Nie ma w tem sensu — rzekłem, domyślając się czegoś.
— Jest sens czy nie ma — ciągnął major — nie w tem rzecz. Niespokojny jestem i jadę wślad za nim natychmiast.
A po chwili spytał mię:
— Słuchaj — potrafiłbyś łgać?
— Wszak to mój zawód — odrzekłem.
— Więc zgoda — mówił major — będziesz mi towarzyszył. I my, rozumiesz! i my jedziemy na dzikie kozy. Spiesz się, bierz szynel i fuzję.
Znałem majora, wiedziałem, że słów na marne tracić nie lubi. Po chwili broń i zapasy były w zaprzężonym wozie.
Major odprawił stangreta. Wolał sam powozić. Przez miasto jechaliśmy zwolna, za miastem rozpuściliśmy konie. Indyjskie koniki słuchają bata i ostrogi; w trzy godziny przelecieliśmy trzydziestomilową przestrzeń[1], konie o mało nie padły.
Raz zauważyłem:
— Po co taki pospiech?
— Pomyśl — odrzekł rozważnie major — on tam sam, samusieńki, od dwóch, czterech, czternastu godzin! Straszny mię dręczy niepokój.
Niepokój udzielał się i mnie. Pomagałem majorowi gnać konie.
Przybywszy pod bramę domu, wołaliśmy na służbę. Nie było nikogo. Wchodząc, wołaliśmy głośno naszego towarzysza. Głuche milczenie!
- ↑ Mile angielskie.