Strona:Rudyard Kipling - Nowele (1892).djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

nie umieszczone, westchnienie o spokój dla tej młodej, a tak okrutnie poszarpanej duszy.
Zasypawszy dół, wróciliśmy — nie do domu, o, nie! na werandę tylko, by spocząć nieco. Upadaliśmy ze zmęczenia.
Gdy rano zbudziliśmy się, rzekł major:
— Musimy tu, widzisz, pozostać jeszcze do jutra. Trzeba mu przecie dać czas przyzwoicie umrzeć. Powiemy, że umarł dopiero dziś rano. Prawdopodobniej to będzie wyglądać.
— W takim razie — odrzekłem — zarzucić nam mogą, żeśmy jego zwłok nie odwieźli do garnizonu.
Major zastanowił się.
— Aha! Umarł na cholerę. Okoliczni mieszkańcy, wystraszeni, nie chcieli dostarczyć nam wozu.
— Prawda! Zapomnieliśmy byli o naszym, i konie, zostawione same sobie, musiały dawno zawrócić do domu.
I tak cały jeden jeszcze dzień długi, duszny, spędziliśmy w domku Spoczynku nad kanałem. Popołudniu zaszedł był jakiś indjanin. Usłyszawszy, że sahib zmarł z cholery, drapnął ile mu sił stało. O zmroku major mówił mi, że go nieraz zdejmował niepokój o naszego chłopca. Opowiadał o doszłych i niedoszłych samobójstwach historje, od których włosy na głowie powstawały. Wszak sam, w młodości, wkrótce po przybyciu do Indyj, zanim się zżył z psiem tem życiem, stawał u samych nieodwołalnych wrót, które wczoraj towarzysz nasz przekroczył. Dlatego też rozumiał, co się w jego duszy dziać mogło! I mówił, jak to młodzież zdjęta skruchą, przesadza doniosłość win spełnionych i upadków przebytych. Rozmawialiśmy tak późno w wieczór, powtarzając ustawicznie smutną historję naszego towarzysza. Skoro księżyc wszedł, zabraliśmy się z powrotem do garnizonu. Szliśmy noc całą i doszliśmy zaledwie o szóstej rano. Upadając ze zmęczenia, udaliśmy się wprost