się przez pnie, popychając i ciągnąc uparte kloce, a czerwona głowa Namgay Dooli wszędzie im przewodziła. Kloce ocierały się, kołysały i huczały, kiedy nowe partje z góry waliły w słabnącą już groblę. Wszystko runęło wreszcie w kłębie piany, mknących kloców, rojących się czarnych głów i nieopisanego zamieszania. Rzeka rzuciła wszystko przed siebie. Widziałem, jak czerwona głowa zleciała razem z resztkami zatoru i zniknęła za wielkiemi, skrzypiącemi pniami. Wychyliła się z wody tuż przy brzegu, parskając, jak kot. Namgay Doola wycisnął wodę z oczu i złożył pokłon królowi. Miałem czas przyjrzeć mu się zbliska. W najwyższym stopniu zadziwiająca była rażąca, jadowita czerwień jego głowy i brody, zaś z gąszcza włosów, kręcących się mu ponad kośćmi policzkowemi świeciło dwoje wesołych, błękitnych oczu. Był on niewątpliwie cudzoziemcem, ale Tybetańczykiem z mowy, ruchów i stroju. Mówił dialektem Lepcza z nieopisanem zmiękczeniem dźwięków gardłowych. Było to nie tyle szeplenienie, co akcent.
— Skąd pochodzisz? — zapytałem go.
— Z Tybetu.
Ukazał palcem w stronę gór i uśmiechnął się. Ten uśmiech chwycił mnie odrazu za serce. Machinalnie podałem mu rękę a Namgay Doola potrząsnął nią. Ani jeden Tybetanin czystej
Strona:Rudyard Kipling - O człowieku, który chciał być królem.djvu/127
Ta strona została skorygowana.