Strona:Rudyard Kipling - O człowieku, który chciał być królem.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

mi stopę kwadratową aksamitu z samego środka mego najlepszego płaszcza do zasłaniania aparatu fotograficznego. To mnie tak zirytowało, że zbiegłem w dolinę w nadziei spotkania wielkiego brunatnego niedźwiedzia. Słyszałem go, jak chrząkał, niby niezadowolona świnia w polu makowem i czekałem, stojąc po szyję w rośnem induskiem zbożu, aby go dopaść po uczcie. Księżyc był w pełni i wyciągał bujną woń z wąsatych kłosów. Aż nagle usłyszałem przerażony ryk krowy himalajskiej, jednego z tych maleństw, nie większego od nowofunlandzkiego psa. Tuż koło mnie przebiegły pośpiesznie dwa cienie — niby niedźwiedź z małem. Już chciałem strzelić, gdy wtem ujrzałem, ze obie te figury mają głowy świetnej czerwieni. Mniejszy bydlak ciągnął za sobą jakąś linę, po której pozostawał na ścieżce ciemny szlak. Przebiegli koło mnie najwyżej w odległości sześciu stóp, a cień księżycowy leżał niby czarny aksamit na ich twarzach. Czarny aksamit w dosłownem znaczeniu, bo na wszystkie moce światła księżycowego, ci ludzie mieli na twarzach maski z mego aksamitu! Zdziwiłem się i poszedłem spać.
Na drugi dzień królestwo wrzało. Ludzie mówili, że Namgay Doola podkradł się w nocy i ostrym nożem uciął ogon krowie, należącej