przejeżdżając przez jeden z placów, rozpalony od słońca do białości, spostrzegłem w białym pyle jakiegoś kalekę; wlókł się z kapeluszem w ręce, śpiewając manierą naszych angielskich śpiewaków ulicznych. Na placu nie było ani żywej duszy i nikt nie mógł go słyszeć. A on śpiewał przez nos, kiwając głową z prawej strony na lewą:
Koronę zdobył syn człowieczy,
Wyruszył zbrojno w świat.
Szkarłatem jego sztandar świeci
Któż za nim pójdzie w ślad?
Nie pragnąc usłyszeć więcej, wyskoczyłem z dorożki, natychmiast zabrałem biedaka i zawiozłem go do najbliższej misji, prosząc o ewentualne przewiezienie go do schroniska. Jeszcze jakie dwie zwrotki prześpiewał po drodze i tak śpiewającego oddałem go w ręce misjonarzy. Nie poznał mnie.
W dwa dni później pytałem o niego zarządcę schroniska.
— Prawdopodobnie cierpiał na porażenie słoneczne. Umarł wczoraj rano. Czy prawda, że on w południe chodził z gołą głową?
Tak jest — odpowiedziałem. — Ale nie wie pan, czy przypadkiem po śmierci nie znaleziono czego przy nim?
— Nie mam pojęcia — rzekł zarządca.
I na tem się skończyło.