nionem radością, wyszedł po cichutku na podwórze. Pir Chan, stary odźwierny, zachichotał radośnie.
Ten dom jest pełny — rzekł i bez żadnych komentarzy wetknął w rękę Holdena rękojeść szabli, którą nosił dawno już temu, przed wielu laty, kiedy on, Pir Chan, służył królowej w policji. Od cembryny studni dolatywało beczenie przywiązanych kóz.
— Są dwie! — mówił Pir Chan. — Dwie co najlepsze kozy. Kupiłem je i niemało za nie zapłaciłem. A ponieważ gości na tej uroczystości nie będzie, całe mięso mnie przypadnie. Tnij mocno, sahibie. Szabla jest źle oprawiona i kiwa się trochę. Zaczekaj, aż przestaną skubać trawę i podniosą głowy do góry.
— Pocóż to? — spytał Holden zdziwiony.
— Jest to ofiara za urodzenie dziecka. Cóż innego? Inaczej dziecię, nie bronione przed nieszczęściem, może umrzeć. Obrońcy ubogich znane są słowa, które przy tem należy wygłosić.
Istotnie Holden nauczył się kiedyś tej modlitwy z małą nadzieją, iż będzie jej mógł kiedykolwiek użyć. Dotknięcie zimnej rękojeści szabli przypomniało mu nagle ściskające jego palec słabe paluszki dziecka na górze — dziecka, które było jego synem — i nagły strach przed utratą tego dziecka napełnił jego serce.
Strona:Rudyard Kipling - O człowieku, który chciał być królem.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.