— Tnij! — mówił Pir Chan. — Nigdy życie nie przyszło na świat, aby życiem za nie nie zapłacono. Patrz, kozy podniosły głowy. Teraz! Nie rąb, ale tnij!
Prawie nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, Holden ciął dwa razy, mrucząc przy tem modlitwę mahometańską, która brzmiała:
— Wszechmocny! W zastępstwie mego syna ofiaruję życie za życie, krew za krew, głowę za głowę, kość za kość, włos za włos, skórę za skórę.
Koń uwiązany do płotu, parsknął i zaczął dreptać, podrażniony zapachem gorącej krwi, która trysnęła na wysokie buty Holdena.
— Dobre cięcie! — rzekł Pir Chan, obcierając szablę. — Byłby z ciebie dobry fechtmistrz! Odejdź w spokoju, synu Niebios! Jestem sługą twoim i sługą twego syna. Obyś żył tysiąc lat, ale mięso kóz należy do mnie?
Pir Chan odszedł bogatszy o całomiesięczną pensję. Holden skoczył na konia i pogalopował przez nisko wiszące mgły wieczorne wśród drzew. Był pełen bujnej radości, zmieniającej się chwilami w jakieś nieokreślone rozczulenie, nie skierowane właściwie ku żadnemu, ściśle określonemu przedmiotowi, ale chwytające go za gardło, gdy się pochylał nad karkiem swego niespokojnego konia.
Strona:Rudyard Kipling - O człowieku, który chciał być królem.djvu/84
Ta strona została skorygowana.