Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

nie mrozu na szybach, wznosiła się do samego sklepienia.
Chciałbym opisać wiernie wszystko, co miałem przed sobą, ale oko się nuży i pióro tonie w oderwanych wyrazach. A cóż dopiero mówić o tem, com ujrzał, przeszedłszy przez werendę do tego, co muszę nazwać zakrystyą. Był to duży budynek, połączony z główną świątynią mostem z poczerniałego od starości drzewa. Na moście leżały szafranowo-żółte maty, a po matach zwolna i uroczyście, jak wymagała ważność chwili, kroczyło pięćdziesięciu trzech kapłanów, przybranych w poczwórne szaty, ze złotogłowiu, brokateli i krepy. Materye te nie oglądały nigdy światła sklepów, a złotogłowia takie można spotkać tylko w świątyniach.
Były tam brokatale zielonkawe, jak morska woda, w złote smoki, krepy koloru terrakoty z narzucanemi pękami żółtawo-białych złoceni, to znów czarno prążkowane w płonące, ogniste języki; lapis-lazuli w srebrne ryby; tkaniny w nuty zielonawo-popielate; złocista tkanina w purpurowe liście; szafranowa z bronzowem materya zahaftowana i sztywna jak deska. Powróciliśmy do świątyni, napełnionej już wspaniałemi strojami. Stoliczki z lakki służyły kapłanom za podstawy do ksiąg. Kapłani jedni leżeli na ziemi, inni kręcili się koło ołtarzy i kadzielnic, a najwyższy kapłan siedział tyłem do zgromadzenia w złotem krześle, na którem jego szaty mieniły się nakształt chrząszcza.
Wśród uroczystej ciszy rozłożono księgi i kapła-