scy są dakoitami, to jest rozbójnikami, a dzieci ich chodzą ustrojone w putso wartości stu rupii, jeżeli rodzice nie kłamią. Jakim sposobem mogą oni tak żyć?
— Jednakże żyją — odrzekł profesor — a ja zabrałem z sobą tylko część klisz! Jutro rano przyjdę tu z nowym zapasem. Czy ci się marzyło kiedy o podobnem miejscu?
— Nie — odrzekłem szczerze. — Jest to coś cudownego, ale nie zdołałbym określić, w czem leży ten urok...
— W tem bydlęcem próżnowaniu — odparł profesor, pakując aparat, i odszedł niechętnie, ścigany dźwiękiem dzwonów, kołysanych przez wiatr.
O dziesięć minut drogi od pagody ujrzeliśmy wojskową orkiestrę i wojsko. Nigdy jeszcze nie widziałem żołnierzy z Madrasu. Ubrani są jak prawowity Tommy[1], ale mają wygląd wykwintniejszy i więcej ucywilizowany. Podobno czytają oni angielskie książki i znają dobrze swoje prawa i przywileje.
W nieszczęśliwą godzinę zapragnąłem wskrzesić obumierający handel Moulmeinu i w tym celu zamówiłem krajowca, ażeby przyszedł nazajutrz rano na pokład naszego statku z doborem materyj birmańskich. Nawet pięciu minut nie było potrzeba na przebycie tej drogi. Nadszedł ranek, ale człowiek się nie pojawił. Ani jedno czółno z arbuzami o różowem mięsie nie podpłynęło do nas, tak jakbyśmy byli skazani na kwarantannę. Gdyśmy ruszyli w dół rze-
- ↑ Popularne przezwisko żołnierzy angielskich