ki do Tenangu, widać było znów słonie bawiące się znoszeniem belek, uroczyście i tajemniczo, jak zawsze. Były one głównemi mieszkańcami tej krainy i zapewne jej władcami. Ich ospałość udzieliła się ludności, a gdy profesor zdradził zamiar odfotografowania ich, słonie odwróciły się i odeszły z pogardą.
Płyniemy teraz do Penangu w temperaturze 87 Fahr. ponad zero w kajutach, a na pokładzie nic, coby się mogło oczom podobać. Wyczerpaliśmy literackie zapasy, wypili dwieście cytryn, przegrali czterdzieści gier (głównie pasyansów), urządzili wyścigi o dziesięć rupii (choćby nagroda wynosiła sto zamiast dziesięciu, nie byłbym do nich stanął) i sypiamy po siedemnaście godzin na dobę. Pisać niepodobna...
Jest w anglo-saskiej rasie coś wadliwego. Zaledwie „Afryka“ zarzuciła kotwicę w cieśninie Penangu, dwóch naszych towarzyszów opanował istny szał, ponieważ dowiedzieli się, że inny parowiec wyrusza natychmiast do Singapoore. Gdyby wsiedli na jego pokład, zyskaliby parę dni. Bóg jeden wie, dlaczego czas był dla nich tak drogocenny! Popędzili więc kłusem do swych kajut i zaczęli pakować manatki, jakby zbawienie duszy zależało od tego. Potem spu-