on ich do śmierci, jak nie wyrzeknie się opium i nie rozłączy z trumną.
— Czy pan sądzisz, że stowarzyszenia rozpadną się pod wpływem odezw rządowych?
— Nie. Będą rozruchy.
— Rozruchy? Jakiego rodzaju?
— Przyjdzie więcej wojska, trochę armat. Sir Charles Warren zostanie tu w Singapoore głównym dowódcą; dotąd nasza załoga zależna była od komendy w Hong Kongu. Ale rozruchy będą napewno. Ani pan, ani ja, ani nikt w świecie nie zdołałby temu zapobiedz. Okaże się wkrótce, czy potrafimy je poskromić. Ale że wybuchną, to pewna[1].
Z redakcyi wyprawiłem się do chińskiego teatru, stojącego tuż przy drodze, a zbudowanego z tyczek i starych worków. Sama już muzyka była dowodem, że Chińczycy mają zachwiane władze umysłowe. Raz jeden — dawno już temu — w Indyach zdarzyło mi się słyszeć piekielną muzykę rogów, towarzyszącą „Tancerzom Piekła“, podczas uroczystości wstąpienia na tron księcia. Było to o tysiąc mil ztąd, ku północy, ale charakter muzyki był ten sam. Tu tłum Chińczyków stał, jak można najbliżej piekielnej orkiestry i napawał się nią. I co tu czynić — pytam raz jeszcze — z narodem nie mającym nerwów, smaku i, jak twierdzą wszyscy, pozbawionym zmysłu moralnego? Ale to nie jest prawdą, że Chińczyk przychodzi na świat z gotowym warkoczem. Warkocz rośnie mu stopniowo, a w najwcześniejszej fazie
- ↑ Pisane to było przed kilku laty.