jak zęby, dla zrobienia miejsca na domy. A dalej zaczynają się one znów i ścisłemi rzędami trzymają straż przydrożną. Brzegi tego gościńca jarzyły się od azalei, kamelii i fijołków, bo wiosna rozpoczynała się właśnie.
— Wspaniałe! Cudowne! Niesłychane! — śpiewaliśmy chórem, profesor i ja.
Drzewa nie zwracały uwagi na nasze uniesienia i rosły wciąż tak samo gęsto. Ale w zimny dzień niewdzięczne ludzkie serca chętnie zrzekłyby się paru mil tego widoku, byleby skrócić podróż. Po pewnym czasie byliśmy już ślepi na otaczające nas piękności; na ciągnące drogą juczne konie z grzywami, jak miotły i Eblisową złością w sercu; na pielgrzymów w białych i niebieskich chustach na głowie, dźwigających dzieci, podobne do posążków Buddy; na szeregi wózków, ciągnionych przez maleńkie koniki, a naładowane rudą miedzianą z kopalni i ładunkiem saki z gór; na koloryt i ożywienie wiosek, gdzie dzieci wydawały radosne okrzyki, a ludzie śmiali się wesoło. Szare pnie drzew towarzyszyły nam bez przerwy, po wyboistej drodze, naprawianej faszyną, i po pięciu godzinach podróży dojechaliśmy wreszcie do Nikko, mającego pozór dużej wsi, rozłożonej u podnóża góry, a niestałe niebo, jak gdyby chcąc nas wynagrodzić za obolałe kości, roześmiało się do nas potokiem światła słonecznego. A jakie widoki wystąpiły w tem świetle! Przed nami naprost, kryptomerye tworzyły ścianę ciemnej zieloności, bystry potok toczył zielone wody na podłożu niebieskawych kamieni, a pomiędzy potokiem i drzewami rzucony był krwawo-czerwony most, poświęcany most, na którym
Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/10
Ta strona została skorygowana.