Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

siedmset stóp głęboką, w której pod naszemi stopami krążyły orły i sokoły rybołowce. Pod nami, tak głęboko, że żaden szmer nie dolatywał już do nas, płynęła rzeka Yellowstone, wązka smuga czarno-zielonkawa. Słońce wdarło się do wnętrza otchłani i ożywiło barwy, któremi przyroda pomalowała jej ściany. Raz w Indyach widziałem jutrzenkę nad jeziorem w Radiportoma, i raz zachód słońca nad łańcuchem wzgórz... Teraz widziałem tu oba te zjawiska złączone w jedno, pod memi stopami, tam w głębi, w głębi, a barwy te nie były złudzeniem, były rzeczywistością! Canon gorzał jak miasto Troja, i będzie tak gorzał całe wieki, a pędzel, ani pióro nie zdołają, dzięki niech za to będą Niebu! sprofanować tych cudów. Każda akademia odrzuciłaby taki obraz, wziąwszy go za przejaskrawioną chromolitografię!
Wieczorny zmierzch wpełzł na jodły, które nas ocieniały, ale pełnia światła jaśniała na zboczach canonu, gdyśmy podeszli ostrożnie do wystającej skały, czerwonej jak krew, z różowemi odcieniami, która zmieszała się nad najgłębszą głębią. Teraz wiem już, co to jest siedzieć pośród chmur i patrzeć na zachód słońca... Olśnienie odjęło mi czucie i zmysł dotyku; pozostało tylko wrażenie oślepiających barw. Po powrocie na ziemię gotów byłem przysiądz, że fruwałem po powietrzu... Panienka z New-Hampshire przez długi czas nie wymówiła ani słowa... Potem szepnęła jakiś urywek poezyi; to jedno tylko zdolne były wymówić jej usta w tej godzinie czarów...
— I pomyśleć tylko, że takie cudo istniało oddawna, a nikt z nas nie widział tego do tej pory —