Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

z gwałtownym wichrem, ale głowa moja i ramiona były ciągle ponad wodą. Było to coś okropnego, ta niemożność zanurzenia się. Pływać też było niepodobna. Nie można zagarnąć tej wody, więc usiadłem i oddałem się na wolę fal, jak morska anemona, pośród setki kąpiących się w tem samem miejscu. Można się tarzać całe trzy kwadranse w tej ciepłej, lepkiej, słonej wodzie, bez obawy złych następstw; ale po wyjściu jesteś okryty warstwą białej soli od stóp do głowy. Jeżeli połkniesz przypadkiem cały łyk tej wody — umrzesz. Nie podlega to wątpliwości, bo ja połknąłem pół łyka i byłem napół umarły — skutkiem tego.
Podróżny handlowiec podczas podróży powrotnej po płaskich wybrzeżach jeziora opowiadał mi o zwyczajach mieszkańców. Wielki, otwarty wagon mieścił w sobie stu mężczyzn i kobiet, powracających ze śpiewem „z morza.“ Śpiewali, krzyczeli i dowcipkowali w istnie przerażający sposób, a zachowywali się tak samo, jak ich siostry i bracia za morzami. Za mną siedziały dwie skromne panienki, ubrane biało i nie mające towarzystwa. Najwspanialszy młodzian z całego wagonu — młodzian obdarzony zdumiewającą potęgą głosu — wyznawał im swoje nieśmiertelne afekty. Śmiały się, lecz nie odpowiadały ani słowa. On nie ustawał w zalotach, a najbliższe ławki oklaskiwały jego występy. Po przyjeździe do miasta panienki wysiadły i poszły w ciemną, ocienioną drzewami ulicę, a młodzieńcy w drugą stronę. Pomny londyńskich obyczajów, dziwiłem się, że nie prowadzili oni w dalszym ciągu zalotów.
— Tak być powinno — powiedział mi wędrowny