Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/138

Ta strona została skorygowana.

Całe dwie godziny przepędziłem z wędką, czatując na rybę, o której wiedziałem, że tam jest, i o zmroku, przejętym wonią łąk, złowiłem trzyfuntową sztukę, którą po dziesięciu minutach usilnej namowy udało mi się wyciągnąć na ląd. Była cudownie piękna.
Poszukując chłopca, któryby znał dobrze rzekę, poznałem nowe strony tamtejszego życia, dzikiego, zaniedbanego, ubogiego, ale nie pozbawionego uroku. W chacie, podobnej do skrzyni, na skraju miasta, mieszkała rodzina. Znała ona miasto za czasów świetności, gdy miało ono nadzieję zostać stolicą gór Skalistych, a choć nastąpił jego upadek, rodzina pozostała na miejscu. „Ona“ była uprzejma, lecz grubo pokryta brudem, on posępny i zabrudzony, a dzieci poprostu oblepione warstwami różnorodnego brudu. Ale mimo to żyli oni we względnym dostatku: na sześć, czy osiem osób mieli dwa pokoje, i bywali w miejscowem towarzystwie. Usiłowałem namówić ośmioletniego ich syna, żeby poszedł z nami, ale on całe życie łowił pstrągi i „przypuszczał, że teraz nie ma ochoty iść,“ pomimo, że dawałem mu sześć szylingów za to, co powinno było być dla niego dniem przyjemności.
— Zostanę z mamą — powiedział.
I nie zdołałem skłonić go do zmiany postanowienia.
„Ma“ nie probowała nawet namowy.
— Jeżeli mówi, że nie pójdzie, to nie pójdzie — powiedziała, jak gdyby to była jakaś niewzruszona potęga natury, a nie marny jeden berbeć. A „pa,“ siedzący przy piecu, odmówił wdania się w tę sprawę.