bydle i śmiechach w Chicago czułem, że zupełna zmiana powietrza zrobi mi dobrze.
I dlatego nie zatrzymałem się nigdzie, aż po przybyciu do nieskończenie cichego miasteczka Musquash nad Monongahelą. Hałas i wrzawliwy ruch Chicago pozostały na innym świecie. Wyobraźcie sobie pagórkowaty, lesisty krajobraz, pod najczystszem błękitnem niebem, poprzetykany w trzymilowych odstępach dobrze utuczonemi, spokojnemi wioseczkami, lub fabrycznemi miasteczkami, ukrytemi, na szczęście, w załamach pagórków i w ziemi rozłożystych drzew. Złota wierzba połyskiwała na tle zieloności, a bydło wracało do domu krętemi drożynami pośród krzaków morwowych. Pełnią lata rozkwitały sady owocowe, a jabłka, wymarzonej piękności jabłka, były już dojrzałe i nęcące. Dobrze było leżeć w hamaku, z przymkniętemi oczyma i w najgłębszej ciszy przysłuchiwać się, jak jabłka spadały z drzewa i jak dźwięczały dzwonki bydła, kroczącego z powagą główną ulicą miasteczka. Każdy w tem spokojnem miejscu miał tyle, ile mu było potrzeba: dom ze wszystkiemi wygodami, obszerną lub małą werandę, na której mógł przepędzać całe dnie, schludnie wykoszony ogród z wielką obfitością kwiatów, kilka krów i bogaty sad owocowy. Każdy znał zblizka wszystkich, a czegoby kto nie wiedział, tego się mógł dowiedzieć z dziennika miejscowego. Dziennik w mieścinie tysiąc dwieście mieszkańców liczącej! Był tam i sąd, w którym wymierzano sprawiedliwość, i więzienie, w którem przebywali godni zazdrości więźniowie, i cztery, czy pięć kościołów czterech, czy pięciu sekt. Niepodobna też było jawnie kupić choćby butelki trunku.
Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/156
Ta strona została skorygowana.