Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

lej przewiozła nas na drugą, bo, jak nas służący na statku objaśnił, rzeka jest „trochę niespokojna.“ Jechaliśmy sześć mil, siedząc na słońcu w cichym wagonie, wijąc się zygzakiem nad brzegiem wzburzonych fal rzecznych. Chwilami zanurzaliśmy się w jodłowe wonne lasy, upstrzone kwiatami, ale po większej części pilnowaliśmy się rzeki, zwężonej teraz jak kanał młyński. W tem właśnie miejscu, gdzie cała masa wody wichrzyła się, rozszalała nad początkiem wodospadów, rząd Stanów Zjednoczonych urządził szluzę dla statków, a rzeka wrzała, wyrzucając bryzgi śpienionej wody. Kłoda drzewa przemknęła po falach, uderzyła o skałę, rozstrzaskała się na drzazgi i popłynęła dalej na białych kłębach piany. Tymczasem pociąg wjechał na rodzaj pływającego pomostu i zanim mogłem zdać sobie sprawę, co się dzieje, byliśmy już na pokładzie drugiego parowca. Wodospady były nie dalej, jak dwieście stóp pod nami, a zanim ruszyliśmy w górę, zanim drgnęły koła, pęd wody pociągnął nas już jakbyśmy byli holowani. Dalej kraj się zrobił więcej otwarty, a „Kalifornia“ żałował wciąż skał i spienionych wód, dopóki nie dopłynęliśmy do prostopadłej, skalistej ściany, czterysta stóp wysokiej, uwieńczonej olbrzymiej wielkości posągiem, stojącym na straży. Na skalistej wysepce był grób osadnika z dawnych czasów, człowieka, który się dorobił majątku w San Francisco i pragnął być pochowany na starem cmentarzysku Indyan. Zniszczony drewniany wickyup, w którym Indyanie składają kości zmarłych, dotykał prawie jego grobu. Rzeka płynęła po bazaltowem łożysku, a nadbrzeżne skały pomalowane były na żółto, czerwono i zielono przez