Ztamtąd pojechaliśmy do Nikko. Pięć godzin koleją, a dalej dwadzieścia pięć mil bez kolei. Przewodnik wyszukał jakiś odwieczny wózek i uwiódł nas obietnicą wygody i pośpiechu, jakich dżiurikiszi nie może zapewnić. Ale nie dajcie się nigdy nakłonić do jazdy wierzchem w Japonii. Konie tu są nieprzyzwyczajone do zaprzęgu, każdy z nich usiłuje wierzgać i kopać towarzysza. Jest to powodem ciągłych niepokojów, z wyjątkiem miejsc, w których spadzistość drogi nie zostawia czasu na żadne poboczne ewolucye. Do Nikko jedzie się drogą — aleją, wysadzoną kryptomeryami, które podobne są do cyprysów, pnie mają czerwone lub srebrzysto-szare i żałobne gałęzie ciemno-zielone. Nazywam to aleją, ale trzeba powiedzieć, że droga ta ciągnie się dwadzieścia pięć mil, a drzewa po obu stronach rosną tak gęsto, że ich pnie, splątane z sobą, tworzą drewnianą ścianę z każdej strony drogi. Tam tylko, gdzie zbudowano wioski, to jest co dwie lub trzy mile, przerywa się ciągłość linii, bo olbrzymie drzewa zostały wyrwane,