Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

nagle. Z jednej strony spiętrzone skały i pokłady łupku, milczące i nieruchome, jakby się obawiały ześlizgnąć; z drugiej strony strome zbocze góry i szum wody gdzieś w dole głęboko. A dalej, na środku drogi, gdzie przejazd nie był zanadto ułatwiony, stał słup kamienny. Nic, żadnej baryery, tylko skalista ściana. Wtedy zrobiło mi się mdło, jak ludziom, siedzącym na huśtawce, bo poczuliśmy brudną ziemię, dającą przecie jaką taką rękojmię bezpieczeństwa, i popłynęliśmy w powietrzu, zakręcając łuk, a potem stromo w górę, przez drewniany pomost, rzucony między skałami. Deski były poprzybijane gwoździami na końcach i nie chwiały się, ani skrzypiały zanadto, chwiały się tylko i skrzypiały dostatecznie. To była Złota Brama. Mdłości opuściły mnie dopiero wtedy, gdy wjechaliśmy na rozległe płaskowzgórze, przyozdobione naokoło jeziorem i pagórkami. Czyście widzieli kiedy miejscowość nietkniętą ręką człowieka? Góry, dźwigające na sobie drzewa, które nie widziały nigdy siekiery, w których tylko uragan powyrywał drogi do przejścia i zawalił je obalonemi drzewami? Każde drzewo leży tak, jak padło, widać jego pień i gałęzie, powracające do tej ziemi, z której wyrosły, tak, jak ciało człowieka do ziemi powraca; trawa porasta na pniach i gałęziach, i w końcu pozostaje zaledwie niewyraźny zarys drzewa pod żywotną zielonością, która je zakrywa.
Przejechaliśmy pod czarną skałą obsydyanu, podobną do czarnego szkła, wysoką dwieście stóp, a droga pod nią była czarna od spadających odłamków, które trzeszczały pod kołami. Poniżej leży jezioro, na którem bobry zbudowały tamę półtorej mili długą,