— Hopsasa! Już po robocie! — zawołał Hal, zeskakując z okna. — Kto pozwoli ze mną do moich Małych Lip? Tam sobie pogawędzimy!
Zsunęli się po drabinie wdół i minąwszy ociekające wodą wierzby, weszli na groblę oświeconą już słońcem.
— Moiściewy! — zawołał Hal, wlepiając oczy w chmielnik, gdzie pędy chmielu właśnie zaczynały okrywać się kwieciem. — Czy to winne latorośle? Nie to nie wino!... a okręca się w przeciwną stronę niż fasola!
— To chmiel. Nie było go jeszcze za twoich czasów. Jest to ziele Marsa, a jego wysuszone kwiecie daje się dla smaku do piwa. Jest taki wierszyk:
przywieziono indyki, herezję, chmiel, piwo.
— O herezjach słyszałem, chmiel widziałem przed chwilą... niech będzie Bóg pochwalony za jego piękne kształty! Ale co to są te wasze indyki?
Dzieci roześmiały się, przypomniawszy sobie indyki, chodzące po folwarku w Małych Lipach. Jakoż, gdy doszli do sadu na wzgórku, całe ich stado wpadło na nich z impetem. Hal natychmiast wyciągnął szkicownik.
— To mi się podoba! — krzyknął. — Oto Pycha w purpurowych strojach! Oto szalona buta i przepych doczesny! Jakże wy nazywacie to dziwo?