trawy. Puk oparł się mocno na łokciu i jął opowiadać:
— Zaraz, niech-no sobie przypomnę, jak to było... Pierwszy raz spotkałem Welanda w pewien wieczór listopadowy, podczas wielkiej zawiei śniegowej na równinie Pevensey...
— Pevensey? Czy mówisz o tym Pevensey’u za wzgórzem? — zapytał Dan, wskazując ręką na południe.
— Tak jest... tylko że w owych czasach były tam jeno moczary, dochodzące aż do Horsebridge i Hydeneye. Znajdowałem się właśnie na wzgórzu Beacon (wówczas zwał się on Brunanburgh), gdy ujrzałem wdali bladą łunę płonących strzech wiejskich. Poszedłem przyjrzeć się pożarowi. Jacyś korsarze (zdaje mi się, że należeli do szajki Peofna) puszczali z dymem wioskę położoną na równinie. Na przodzie wielkiej, trzydziestu dwoma wiosłami opatrzonej galery, którą właśnie przycumowali do brzegu, spoczywał posąg Welanda — olbrzymi czarny kloc drewniany, przybrany w bursztynowy naszyjnik. Mróz-ci wtedy był siarczysty! Z burty statku zwisały sople lodowe; lód, jak szkliwo, osiadł na wiosłach i powlekł wargi Welanda. Ten, gdy mnie obaczył, począł mi nucić przeciągłą pieśń w swej ojczystej mowie, opowiadając, jak to on będzie panował nad Anglją, a ja będę wąchał dym ofiarny jego ołtarzy, snujący się od Lincolnshire aż po wyspę Wight. Puszczałem mimo uszu te jego przechwałki. Napatrzyłem się tylu najazdom bożków na Starą Anglję, że prze-
Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/27
Ta strona została skorygowana.