Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/286

Ta strona została skorygowana.

W dolinie było tak cicho, że basowy głos Hobdena doszedł wyraźnie do uszu dzieci:
— Niech ta pan robi, jako się panu podoba... ale kiejby nie te kręte korzeniska, jużby tu dawno brzeg się oberwał. Jeżeli pan to drzewo wykopie, to w brzegu bedom takie dziury, że przy najbliższej powodzi strumyk wyleje. Ale niechta pan robi, jako się mu widzi. Jaśnie pani to lubi siadywać kole paproci na tym pniaku.
— No, no! Jeszcze o tem pomyślę — odpowiedział ojciec.
Una parsknęła cichym śmiechem.
— Jakiż to djabeł siedzi w tej dzwonicy? — z gnuśnym uśmiechem zapytał Hal. — Sądząc z głosu, jest to chyba któryś z Hobdenów.
— Ależ ten dąb zwalony jest wybornym mostem dla królików pomiędzy trzema polami i naszą łąką — odezwała się Una. — Hobden powiada, że tam najlepiej zastawiać sidła na króliki... właśnie dziś dwa złapał. Hobden nigdy nie pozwoli wykopać tego dębu!
— Ach ten Sussex! Ten Sussex, zawsze nierozważny, buńczuczny i junacki! — wymamrotał Hal niewyraźnie.
W tejże chwili mały zegar na kościele świętego Barnaby wydzwonił piątą godzinę, a głos ojca, wołający w stronę Małych Lip, do reszty rozproszył uroki czarnoksięskiego zaklęcia.