Właśnie zmierzch zapadał, gdy lekki deszczyk wrześniowy zaczął skrapiać plecy ludzi zajętych zbieraniem chmielu. Mamusie jęły pośpiesznie uchodzić z ogrodów, tocząc przed sobą podskakujące wózki dziecięce; sprzątnięto płachty napełnione chmielem i zamknięto księgi rejestrów. Młode pary, tuląc się pod parasolami, wracały do domu, kawalerowie szli poza niemi, prowadząc pełną śmiechów rozmowę. Dan i Una, którzy po lekcjach pomagali zbierać chmiel, poszli piec ziemniaki do suszarni, gdzie już od miesiąca mieszkał zajęty suszeniem stary Hobden, wraz z błękitnooką Bietką, suczką rasy owczarskiej.
Usiedli, jak zwykle, na wysłanym workami tapczanie naprzeciw pieców suszarskich; gdy zaś Hobden podniósł wgórę drzwiczki paleniska, wpatrzyli się, jak zwykle, w złoże tlejących węgielków, rozlewających miłe ciepło po ciemnem wnętrzu starej kolistej budowli. Staruszek przyniósł kilka nowych kawałków węgla, połupał je zwolna, drobniuśko i niestrudzonemi palcami kładł je w ogień — tam gdzie najwięcej były potrzebne. Potem zwolna sięgał poza siebie, i silną dłonią, podobną do żelaznej szufli, zagarniał po-