dawane mu przez Dana ziemniaki. Następnie układał je starannie dokoła ogniska, poczem stał przez chwilę, odbijając się czarną sylwetką na tle czerwonego zarzewia. Gdy nakoniec zamknął drzwiczki pieca, w całej suszarni zrobiło się nagle ciemno, jak o zmroku, więc Hobden zapalił małą świeczkę w latarni. Dzieci znały doskonale wszystkie te przygotowania i lubiły je bardzo.
Syn Hobdena, pszczelarczyk, który w głowie nie wszystko miał do rzeczy, ale za to umiał wybornie obchodzić się z pszczołami, wślizgnął się, niby cień, do suszarni. Dzieci nie domyśliłyby się nawet jego przybycia, gdyby nie Bietka, która nagle zaczęła wesoło merdać kusym ogonkiem.
Na dworze, wśród szemrzącego deszczu rozległ się czyjś głos, nucący tubalnie:
gdy o chmielu zaśpiewali, zaraz zmartwychwstała!
— Cóż to takiego! — zawołał stary Hobden, oglądając się pośpiesznie. — Dyć nie było na świecie dwóch ludzi, coby mieli głos taki!
A tymczasem już było słychać drugą zwrotkę:
z których, kiedym była młoda, nikt mi nie był obcy!“
W drzwiach ukazał się jakiś mężczyzna.
— No! no! — zawołał Hobden; — powiadają, że zbieranie chmielu potrafi z grobu wyciągnąć nawet nieboszczyka... a tera to ja już temu wierzę... To ty, Tomek?... Tomek Shoesmith?[1]
- ↑ Dosłownie: podkuwacz koni, kowal.