stało się z Welandem; przeto przypuszczałem, że opuścił Anglję.
Puk przerwał swą opowieść, przewrócił się na drugi bok, znów podparł się łokciem i zamyślił się.
— I wiecie, co? — odezwał się nakoniec. — Było to chyba w parę lat później... na jakie parę lat przed przybyciem Wilhelma Zdobywcy... gdy powróciwszy na to oto wzgórze, posłyszałem jak stary Hobden coś tam baje o Welandowym Brodzie.
— Jeżeli to chodzi o starego sadownika Hobdena, muszę ci zaznaczyć, że liczy on sobie dopiero siedemdziesiąt dwa lat życia — wtrącił się Dan. — Słyszałem to z jego własnych ust. Jest on serdecznym przyjacielem nas obojga.
— Masz zupełną słuszność — odparł Puk. — Miałem na myśli nie waszego Hobdena, ale jego prapradziadka z przed dziewięciu pokoleń. Był to człek wolny, z zawodu węglarz, i mieszkał gdzieś w tej okolicy. Znałem jego rodzinę, z ojca na syna, od czasów tak dawnych, iż niekiedy plączą mi się z sobą trochę ich nazwiska. Ten Hobden, o którym mówię, zwał się Hob z Dene’u, a mieszkał koło kuźni... Otóż posłyszawszy nazwisko Welanda, oczywiście nadstawiłem uszu, a potem hała-drała! przez lasy i zarośla pomknąłem ponad bród rzeczułki, o tam, poza te leśne oparzeliska...
To mówiąc, skinął głową na zachód, w stronę, gdzie dolina zwęża się pomiędzy zalesionemi wzgórzami a stromym chmielnikiem.
Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/30
Ta strona została skorygowana.