Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/307

Ta strona została skorygowana.

dzy ludzi, ażeby prosił ich o pomoc. Ale ludziska zawdy myślą ino o własnych kłopotach, więc Robin w żaden sposób nie mógł przemówić im do serca. Słysząc jego słowa, myśleli, że to szelest fal morskich, pluszczących się na Żuławach.
— A czego wam... to jest... czaro... Czterolatkom było potrzeba? — zapytała Una.
— Ano czegóżby jak nie łodzi? Ich skrzydełka, niewiększe od skrzydełek motyli, pomęczyłyby się setnie i nie potrafiłyby przelecieć Kanału Angielskiego... Potrzeba więc im było łodzi i paru flisaków, coby ich przewieźli do Francji, gdzie jeszcze nie niszczono obrazów. Nie mogły znosić okrutnego dźwięku kanterberskich dzwonów, nawołujących do palenia na stosie coraz większej gromady biednych chłopów i kobiet; nie mogły ścierpieć widoku hardych gońców królewskich, jeżdżących po całym kraju i nakazujących niszczenie obrazów. O nie! nie mogły się z tem nijak pogodzić! Ale bez pożegnania i bez życzliwości ludzkiej niepodobna im przecie było dostać łodzi i przewoźników. A ludzie krzątali się jeno wedle swych jenteresów, nie bacząc na to, że Żuławy roiły się i roiły coraz to większym napływem Czterolatków z całej Anglji, silących się wszelkiemi sposobami, żeby ich smutna dola poruszyła do głębi serca ludzkie... Nie wiem, czyście słyszeli, że Czterolatki są podobne do małych dzieci?
— Moja baba zawdy mi to powiedała — rzekł Hobden, zakładając ogorzałe ręce.