Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/316

Ta strona została skorygowana.

— Ha ha ha! — zaśmiał się Tomasz. — Niech ci się, Ralfie, nie wydaje, że mam pod czapką ino kołtuny i nic więcej! Gdy odprowadzę tych dwoje malców do domu, to my sobie we dwóch przypomnimy dawne dobre czasy i będziemy sobie przez noc całą opowiadali różne stare baśnie. Ale czy panicz daleko mieszka? — zwrócił się do Dana. — A jak panienka myśli? Czy tatuś poczęstuje mnie kufelkiem piwa, gdy was zaprowadzę do domu?
Dzieci tak się ubawiły temi jego słowami, iż musiały wybiec na dwór, by wyśmiać się dowoli. Tomasz podniósł ich oboje wgórę, posadził Dana na jednem ramieniu, a Unę na drugiem i maszerując tęgim krokiem, poniósł ich przez zarosłe paprocią pastwisko, omijając krowy, zionące na nich w poświacie księżycowej kłębami mlecznobiałej pary.
— Ach, Puku, Puku! Jakże mogłeś tak z nami postąpić! Przecież ja odrazu cię poznałam, ledwo zacząłeś mówić o soli! — zawołała Una, bujając się z zachwytem na jego szerokiem ramieniu.
— Jakże to postąpiłem? — zapytał Tomasz, wdrapując się na schodki koło dębu, mocno już ogołoconego z gałęzi.
— Udawałeś, że jesteś Tomaszem Shoesmith — zawołał Dan.
W tejże chwili wszyscy troje schylili głowy, by nie uderzyć się o gałęzie dwóch małych jesionów, rosnących przy mostku nad potokiem. Tomasz przyśpieszył kroku, niemal pędził.