Był to już trzeci tydzień listopada, a lasy rozbrzmiewały wrzawą strzałów. Polowano na bażanty. Na wyboistym i urwistym terenie, gdzie bawiły się dzieci, polowały jedynie małe psy wiejskie, które często zmykały z budy i hulały, jak im się żywnie podobało. Dan i Una znaleźli właśnie parę takich piesków, uganiającą dokoła podwórka kuchennego za kotem z pralni. Bestyjki wielce były rade pójść na tropienie królików, to też dzieci ganiały je zawzięcie po pastwiskach nad strumykiem, aż do folwarku w Małych Lipinach, gdzie stara maciora zmusiła ich do odwrotu, i do dołu po wapnie, gdzie udało się im zdybać lisa. Lis zemknął do Dalekiego Lasu, oni zaś, goniąc go, wypłoszyli wszystkie bażanty, które kryły się po całej dolinie. Wówczas okrutne strzelby poczęły grzmieć znowu, więc dzieci przytrzymały pieski, by nie rozbiegły się i nie poniosły szwanku.
— Za nic w świecie nie chciałbym być bażantem... w listopadzie — zdyszanym głosem ozwał się Dan, z trudem trzymając za szyję Warjata. — Z czegóż śmiejesz się tak straszliwie?
— Ależ ja się nie śmieję — zawołała Una, siedząc na grzbiecie opasłej suczki Flory. — O, patrz!