Strona:Rudyard Kipling - Puk z Pukowej Górki.djvu/333

Ta strona została skorygowana.

kiem koło stosów śmieci i rumowiska w naszej dzielnicy... Ale gdy dzień się już kończy... wtedy — sza! — zamykamy drzwi, zapalamy świeczki... i stajemy się znowu wybranym narodem.
To mówiąc, przechadzał się tam i spowrotem po leśnej ścieżce. Stuk strzałów nie cichł ani na chwilę. Psy, skomląc nieznacznie, pokładły się plackiem na zeschłem listkowiu.
— Byłem u nich... jakby książątko. Tak! Wy sobie wyobraźcie takiego małego księcia, co w domu nie słyszał przykrych słów, nie był oddany pod opiekę brodatym, wrzeszczącym rebom, którzy targają go za uszy i dają mu szczutki w nos, żeby się uczył... i uczył... i żeby był królem, gdy czas na niego przyjdzie... He-he! Taki to mały książę... to ja byłem! Jednem okiem on patrzył na łobuzów maurytańskich, co za nim rzucali kamieniami, a drugiem błądził po ulicach miasta i szukał swojego królestwa. Tak, nauczył się on płakać cicho, kiedy go gnano tam i spowrotem po tych ulicach. Nauczył się czynić wszystko... bez hałasu. Gdy zapalono wielki świecznik, on bawił się pod stołem swojego taty i, jak to robią bachorki, przysłuchiwał się temu, o czem rozmawiali przyjaciele ojca za stołem. A ci przyjaciele przychodzili zdaleka, o, zdaleka: i od wojsk Sala-ud-Dina, i z Rzymu, i z Wenecji, i z Anglji. Przemykali się naszą uliczką, stukali pocichu do naszych drzwi, zdejmowali z siebie łachmany, przebierali się i rozmawiali z moim ojcem przy winie. Na całym świecie goje prowa-