Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Ani mi się śni, proszę księdza! Ja chciałbym księdzu dać tylko przykład, jak to robią kaznodzieje. Te draby-zapaśniki mają taki „trick,“ że swemu przeciwnikowi pozwalają robić, co mu się tylko podoba. A potem trącą go tylko zlekka i chłop sam leci na ziemię. Nazywa się to shibbuwichee, tokonama czy coś takiego. Mr. Prout dał się wziąć tem shibbuwichee. To nie nasza wina.
— Więc ksiądz wyobrażał sobie, że my z niesłychaną zawziętością psuliśmy dusze mikrusów? — pytał Beetle. — Przedewszystkiem mikrusy duszy nie mają, ale nawet gdyby ją mieli, to już oddawna byłaby zepsuta.
— Dalibóg, zdawało się, że znam nieprawości wasze w całej ich rozciągłości, skoro jednak sami zadajecie sobie tyle trudu w gromadzeniu wszelkich pozorów przeciw sobie samym, nie możecie nikomu brać za złe...
— Nikomu nic za złe nie bierzemy, Padre. Czy odezwaliśmy się choćby jednem słowem przeciw Mr. Prout’owi? — Stalky spojrzał po swych towarzyszach — My go kochamy. I on nie ma nawet wyobrażenia, jak bardzo go kochamy.
— Hm. W każdym razie znakomicie ukrywacie się z tą miłością. A czyście się też zastanawiali nad tem, kto przedewszystkiem wyrzucił was z waszej pracowni?