Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/251

Ta strona została przepisana.

myśl mi nawet nie przyszło, że to mógł być któryś z naszych, aż dopiero kiedy stanąłem tuż przy nim. Duncanów jest w wojsku bez liku, a oprócz tego samo nazwisko nic mi nie mówiło. Porcus był prawie niezmieniony. Miał przestrzelone płuca, biedak, i strasznie chciało mu się pić. Dałem mu się napić, siadłem przy nim i, śmieszna rzecz, on mówi: Hallo, Dereń! — a ja powiadam — Hallo, Porcus, myślę, że to nie będzie nic wielkiego czy coś podobnego. Ale on, biedak, za parę chwil już nie żył — nawet głowy z moich kolan nie podniósł... Mówię wam, chłopcy, pozaziębiacie się na śmierć. Lepiej idźcie już spać.
— Zaraz! W tej chwili! Ale pańskie rany? W jaki sposób pana tak pocięto?
— Kiedyśmy nieśli ciało do fortu. Oni znowu wrócili, rzucili się na nas i musieliśmy się przez nich przebijać.
— Zabił pan kogo?
— Oczywiście. Cóż za dziw? Dobranoc.
— Dobranoc. Dziękujemy panu, Crandall. Strasznie dziękujemy. Dobranoc.
Niewidzialny tłum rozszedł się. Jego własna sypialnia zagrzebała się do łóżek i leżała przez jakiś czas w milczeniu.
— Panie, Crandall! — rzekł Stalky głosem pełnym niesłychanego szacunku — Czy mógłbym pana o coś zapytać?
— Cóż takiego?