wy tu chcecie? Spłoszyliście mi bażanty. Nie próbujcie przeczyć. Niema się z czego śmiać! (Niezbyt piękne lica M’Turka skurczyły się w okropny grymas śmiechu przy słowie „bażanty“). Wybieraliście mi jaja z gniazd. Napróżno chowasz czapkę, wiem dobrze, że jesteś z liceum. Nie próbuj przeczyć! Jesteś z liceum. Proszę natychmiast o nazwisko i numer, paniczu. Chciałeś ze mną mówić — co? Moje tablice z napisami widziałeś? Musiałeś widzieć! Nie próbuj przeczyć! Widziałeś! O, karygodne, karygodne!
Pułkownik dusił się z gniewu. M’Turk tupał zlekka piętą w trawnik i jąkał się trochę — dwie niezawodne oznaki, że traci panowanie nad sobą. Ale o cóż miał być zły on, winowajca?
— Nie — niech pan posłucha, proszę pana. Czy — czy pan strzela lisy? Bo, jeśli pan nie strzela, to pański gajowy strzela. Widzieliśmy na własne oczy. Ja — ja gwiżdżę na pańskie wyzwiska — ale to okropność! To przecie uniemożliwia wszelkie uczucia sąsiedzkie! Męż — mężczyzna musi raz na zawsze powiedzieć, jakie stanowisko zajmuje wobec okresu ochronnego! To gorsze od morderstwa, bo przeciw temu niema legalnego środka!
M’Turk cytował chaotycznie słowa ojca, podczas gdy starszy jegomość wyprawiał dziwne hałasy w gardle.
— Czy wiesz, kto ja jestem? — zagulgotał wreszcie.
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/32
Ta strona została przepisana.