Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/66

Ta strona została przepisana.

— Dobranoc i dziękujemy panu rektorowi!
— Przysięgam, że dziś wieczór zmówię za starego modlitwę — rzekł Beetle — Dwa ostatnie uderzenia dostałem wprost na kołnierz. Na niższej półce jest Monte Christo! Widziałem na własne oczy. Zapowiadam, że to ja biorę następnym razem do Groty.
— Byyyczy mąż! — zachwycał się M’Turk — Ani mowy o kozie. Żadnego wiercenia dziury w brzuchu. Żadnych zadań za karę! Wszystko załatwione. Hallo! Pocóż to idzie do niego King — King i Prout!
Jakakolwiek była natura tej wizyty, nie poszła ona w smak ani King’owi ani Prout’owi, albowiem, kiedy wyszli z domu rektora, sześć oczu zauważyło, że pierwszy był aż po sam nos czerwony i niebieski z irytacji, zaś drugi pocił się obficie. Widok ten wynagrodził ich szczodrze za kazanie, jakiem ich obaj nauczyciele zaszczycili. Dowiedzieli się — a nikt nie był więcej od nich zdziwiony! — że zataili istotne fakty, byli winni tak suppressionis veri jak suggestionis falsi (dobrze znani bogowie, przeciw którym oni sami często grzeszyli); dalej, że mają złośliwe usposobienia, że są nieszczerzy, podstępni, że wywierają wpływ rewolucyjny, że są opętani przez szatana swawoli, dumy i nieznośnej zarozumiałości. A po dziewiąte i ostatnie, aby się mieli na baczności i dobrze uważali.