Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Trzecia przygotowawcza postawiła przed swą salą wartę, która stała całą godzinę, co dla małego chłopca znaczy wieczność. Teraz chłopcy zajęci byli swemi zwykłemi sobotniemi sprawami — jedni gotowali na gazie wróble z rdzawemi dziobami, drudzy warzyli w fajansowych słojach aptekarskich jakieś paskudne trunki, inni przy pomocy scyzoryków ściągali skórę z kretów lub obserwowali swe jedwabniki, a jeszcze inni rozprawiali o niegodziwościach starszych ze swobodą, łatwością i dowcipem, który w podziw wprowadziłby ich rodziców. Cios spadł bez ostrzeżenia. Stalky przewrócił ławkę pełną mikrusów i wysypał ich na ich własne utensylja kuchenne; M’Turk szalał w niechlujnych szafach jak terrier w jamie króliczej, podczas gdy Beetle skrapiał obficie atramentem wszystkie głowy, których nie mógł dosięgnąć Klasycznym Słownikiem Smitha. Trzy krótkie minuty zrujnowały niemało jedwabników, ulubionych larw, wypracowań francuskich, czapek szkolnych, napół spreparowanych czaszek i kości i z pół tuzina słojów pełnych własnego wyrobu konfitur z tarniny. Było to spustoszenie straszne, a sala wyglądała jakby przez nią przeleciały trzy burze z trzech przeciwnych stron.
— Pchi! — sapnął Stalky, odetchnąwszy głęboko, kiedy się znalazł za drzwiami (wśród jęków „Oh, wy łotry, wam się zdaje, że to bardzo dowcipne“ itd.) — Teraz jest wszystko w porządku.