Strona:Rudyard Kipling - Stalky i Sp.djvu/97

Ta strona została przepisana.

Niechaj słońce nigdy nie zachodzi nad waszym gniewem. A to cymbały, te mikrusy! Nie umieją jeszcze kombinować.
— A siadło mi ich na głowie sześciu, kiedym przyszedł po Mandersa młodszego! — odezwał się Beetle — Przestrzegałem, że dostaną lanie!
— Zapłaciliśmy wszystkim, jak należało — co za cudne uczucie — rzekł M’Turk zamyślony, kiedy szli korytarzem — Zdaje mi się jednak, że o Kingu lepiej dużo nie mówić, no nie, Stalky?
— Nie za dużo. Nasza pozycja to, rozumie się, pokrzywdzona niewinność — tak samo jak wtedy, kiedy to stary Foxibus oskarżył nas o palenie w lokalu Łowców Pluskiew. Gdybym nie był wpadł na myśl kupienia pieprzu i posypania nim naszych ubrań, byłby nas wyniuchał. King był wtedy straszliwie komiczny. Przez tydzień przezywał nas wypychaczami ptaków.
— Ba, King nie znosi Towarzystwa Historji Naturalnej dlatego, że jego prezesem jest mały Hartopp. Wszystko, co się robi w budzie, powinno być ku większej chwale Kinga — zaznaczył M’Turk — Ale swoją drogą skończonym osłem trzeba być, żeby myśleć, że my w naszym wieku zaczniemy wypychać ptaki, jak jakie mikrusy.
— Biedny, stary King! — westchnął Beetle — Jego we Wspólnej Sali nie lubią i będą mu teraz wciąż Króliczy Bobek pod nos pchali. Boże! Co za