Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/100

Ta strona została przepisana.

— Czegoż chcecie? — odezwał się Hartopp. — Znacie chyba chłopców. Naturalnie, że chwytają się wszystkiego, co w ich oczach uchodzi za okazję zesłaną przez samo niebo. Cóż tam jest właściwie w tych pańskich sypialniach, King?
Mr. King oświadczył, że podobnie jak on postanowił sobie niezłomnie nie mieszać się do cudzych klas, spodziewa się, że nikt nie będzie się zbyt otwarcie mieszał do jego spraw. Panowie zechcą prawdopodobnie łaskawie przyjąć do wiadomości — kapelan westchnął ciężko w tym miejscu — że poczynił wszelkie kroki, jego skromnym zdaniem, potrzebne w tym wypadku. Nie dość na tym, on sam wyłożył, nie licząc bynajmniej na zwrot, sumy, których nie wymieni, a za które zakupił środki dezynfekcyjne. A uczynił to dlatego, iż z własnego gorzkiego — nader gorzkiego — doświadczenia wie, iż administracja liceum jest niedbała, zacofana, niedostateczna. Mógłby dodać jeszcze, tak niedbała jak zarząd pewnych klas, których kierownicy pozwalają sobie teraz krytykować jego działalność. Na zakończenie nakreślił piękny szkic swej kariery naukowej z dokładnym wyszczególnieniem swych talentów i katalogiem stopni uniwersyteckich, po czym wyszedł trzaskając drzwiami za sobą.
— Ech! — westchnął kapelan. — Nędzne to nasze życie, bracia! Jak my w nim karlejemy! Niech Bóg pomoże wszystkim nauczycielom! Bardzo tego potrzebują.
— Nie lubię tych chłopców, przyznaję się — Prout z pasją dziobał widelcem obrus — i jak panowie wiecie, nie uważam się za silnego, twardego człowieka. Ale faktycznie nie widzę najmniejszej przyczyny stosowania wobec Stalky’ego i Sp. jakichś represyj tylko dlatego, że Kinga do pasji doprowadza to — to —
— Iż wpadł w dołek, który sam wykopał — wtrącił mały Hartopp. — Rozumie się, Prout. Toteż pa-