Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/101

Ta strona została przepisana.

nu nikt nie zarzuca, żebyś pan z czczej próżności podjudzał jedną klasę przeciw drugiej.
— Karlejemy — karlejemy!
Kapelan wstał.
— Pójdę poprawiać zadania francuskie. Podczas obiadu King zgnębi swymi kalamburami jakiegoś trzynastoletniego mikrusa, potem opowie nam swe dowcipy i wszystko znów będzie dobrze.
— Ale cóż ja zrobię z tą trójką? Czy oni istotnie są tak zepsuci?
— Nonsens! — rzekł mały Hartopp. — Gdybyś pan choć chwilę o tym pomyślał, zobaczyłbyś pan, że cała ta przedwcześnie dojrzała bujność bezwstydnej wyobraźni, na jaką King się uskarża, pochodzi wyłącznie od niego. Jak to powiada poeta: „Sam wyhodował pióra, które nadają lot strzale.“ Naturalnie, nigdy tego nie przyzna. Chodźcie na chwilę do pokoju do palenia. Nieładnie podsłuchiwać chłopców, ale oni z pewnością gnębią teraz dom Kinga od zewnątrz. Małe rzeczy podobają się małym umysłom.
Brudnej jaskini za salą nauczycielską używano tylko jako garderoby. Szyby jej były z matowego szkła; nie było przez nie nic widać, za to można było słyszeć prawie wszystko, co mówiono przed domem. Odezwały się lekkie, ostrożnę kroki od strony Nr 5.
— Rattray! — wołał ktoś stłumionym głosem — okna pracowni Rattraya wychodziły na tę stronę. — Nie wiesz, czy Mr. King jest w domu? Ja dostałem — M’Turk urwał dyskretnie.
— Nie. Wyszedł! — odpowiedział Rattray nieostrożnie.
— Aha, Wyszedł! Uczony Lipsius poszedł się przewietrzyć. Jego Królewska Wysokość poszła się trochę okadzić!
M’Turk wdrapał się na kratę, której uczepił się jak wrona.