Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/141

Ta strona została przepisana.

— Granice nasze są szeroko zakreślone i pozostawiają nam dużo swobody.
— Ale, na przykład, ja tu siedzę w waszej pracowni i z pewnością niemało was krępuję, prawda?
— Cóż znowu, Padre! Proszę siadać! Niechże ksiądz nie odchodzi! My naprawdę bardzo się cieszymy, ile razy ksiądz do nas zajrzy!
Szczerość tych głosów była niewątpliwa. Rev. John zaczerwienił się z lekka z zadowolenia i znowu nabił swą fajeczkę.
— A my przeważnie zupełnie dokładnie wiemy, gdzie się panowie profesorowie znajdują! — zawołał Beetle triumfując. — Na przykład: Czy ksiądz wczoraj po dziesiątej nie był w naszych dolnych sypialniach?
— Byłem na fajeczce u waszego gospodarza domu. Nie, nie, nie, żadnych wrażeń nie wywoływałem. A potem dla skrócenia sobie drogi przeszedłem przez wasze sypialnie.
— A ja to od razu zgadłem — rzekł Beetle potrząsając głową. — Rano uczułem zapach tytoniu. Księdza tytoń jest znacznie mocniejszy niż Mr. Prouta, ja wiem dobrze!
— Mój Ty Boże! — rzekł z pewnym roztargnieniem Rev. John.
Dopiero w kilka lat później Beetle zrozumiał, że okrzyk ten oznaczał podziw raczej dla jego naiwności niż zmysłu spostrzegawczego. Nauczyciele, odwiedzając się wzajemnie, przechodzili o wszystkich godzinach nocy przez długie, jasne sypialnie, bez rolet i na przestrzał otwarte. Istotnie, kawalerowie kładą się znacznie później spać niż ludzie żonaci. Beetle nie przypuszczał nawet, że to bezustanne krążenie po sypialniach miało swój powód.
— Ale à propos sekatur — zaczął znów Rev. John. — Musieliście się nacierpieć niemało jako mikrusy!
— Pewnie! Straszne były z nas zwierzaki — mówił Beetle, spoglądając pogodnie w otchłań dzielącą