Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/143

Ta strona została przepisana.

— Tak jest, Clewer. Uczę go francuskiego. To jego pierwszy kurs, a on już jest tak ogłupiały, jak ty byłeś kiedyś, Beetle. On z natury nie jest bardzo inteligentny, ale jak go tu zaczęto tłuc, stał się prawie skończonym matołkiem.
— Gdzież tam! — odpowiedział Beetle. — To się robi tylko minę matołkowatą, żeby uniknąć bicia. Już ja się na tym znam!
— A, prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem, żeby go ktokolwiek uderzył — mówił Rev. John.
— Przyzwoity dręczyciel nigdy tego nie robi publicznie — objaśnił Beetle. — Fairburn nigdy mnie nie tknął, jak kto na nas patrzył.
— Nie masz się co tak sadzić, Beetle! — wtrącił M’Turk. — Każdy z nas przez to przeszedł w swoim czasie.
— Tylko że ja znacznie ciężej od was! Gdyby ksiądz potrzebował naukowej powagi w sprawie sekatury, proszę przyjść do mnie. Korkociągi — szczotki — klucze — śliwki — ser — kołysanie — wykręcanie ramion — ag-ag — i tak dalej!
— Dobrze. Ja właśnie potrzebuję twego autorytetu, a raczej autorytetu wszystkich trzech, aby takiemu znęcaniu się położyć kres.
— A od czegóż Abana i Farpar, Padre — Harrison i Craye? Przecież to ulubieńcy Mr. Prouta — rzekł nie bez pewnej goryczy M’Turk. — My nie jesteśmy nawet podprefektami!
— Myślałem o tym, z drugiej strony jednak, ponieważ takie sekowanie pochodzi tylko z bezmyślności...
— Nigdy w świecie, Padre! — zaprzeczył M’Turk. — Dręczyciele lubią dręczyć. Co obmyślą w szkole podczas nauki, to wykonują potem w swoim mieszkaniu.
— Mniejsza z tym. Gdyby sprawa dostała się w ręce prefektów, wybuchłaby nowa burza domowa. Jedną mieliście przecie niedawno. Nie śmiejcie się. Posłuchajcie. Ja proszę was — mój własny Legion