Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/158

Ta strona została przepisana.

— Doskonale postawione pytanie! — odezwał się Turkey obserwując pracę kija. — Seffy, radziłbym ci przyznać, że on widzi dobrze.
— Tak jest, ty widzisz! Na pewno! Przysięgam, że widzisz! — ryczał Sefton przekonywany coraz to silniejszymi argumentami.
— Czy może nie mam pięknych oczu?
Podczas tych pytań kij wciąż podnosił się i opadał.
— Tak, masz piękne oczy.
— Piękne orzechowe, nieprawda?
— Tak — aj — tak!
— Co za blagier! Przecie ja mam oczy niebieskie! Może nie niebieskie?
— Niebieskie! Niebieskie!
— Nie można tak wciąż zmieniać zdania! Trzeba się uczyć — uczyć!
— Beetle, nie wariuj! — mitygował go Stalky. — Zachowaj zimną krew.
— Nie bój się, nauczono mnie zimnej krwi nie tracić! — odpowiedział Beetle. — A teraz co się tyczy kanalii...
Pax! Ach, pax! — krzyknął Sefton. — Niech będzie pax! Poddaję się! Dajcie mi już spokój. Nie mogę dłużej! Nie wytrzymam!
— Masz! Właśnie kiedyśmy zaczęli! — mruknął M’Turk. — Clewerowi z pewnością nie daliby pardonu.
— Przyznaj się do wszystkiego — przepraszaj — natychmiast — rozkazał Stalky.
Z podłogi przyszło bezwarunkowe poddanie się, jeszcze bardziej uniżone niż poddanie się Campbella. Sefton nigdy nikogo już nie tknie. Przez całe życie nie będzie nikogo zaczepiał.
— Chyba możemy się już na poddanie zgodzić! — rzekł Stalky. — Niech będzie, Sefton. Masz już dość? Bardzo dobrze. Kusz, Beetle! Ale zanim cię z Camp-