Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/167

Ta strona została przepisana.

Przedarli się przez ociekający wodą żywopłot, dotarli do rozmokłego zagonu i usiedli na starych, zardzewiałych, żelaznych sztachetach. Cygaro żarzyło się sypiąc iskrami saletry. Palili je po kolei ostrożnie, trzymając między wielkim i wskazującym palcem.
— Co za szczęście, że nie mieliśmy po sztuce na głowę, nieprawda? — rzekł przez zęby Stalky drżąc.
I aby dowieść prawdziwości tych słów, w tej chwili wywnętrzył się im najzupełniej, oni zaś poszli za jego przykładem.
— A nie mówiłem? — jęczał Beetle z czołem okrytym wielkimi kroplami zimnego potu. — Ach, Stalky, ty jesteś naprawdę kretyn.
Je jig, tu jigs, il jig. Nous jigons!
M’Turk złożył swą daninę i legł beznadziejnie na zimnym żelazie.
— Co się mogło stać temu cholerycznemu kumetowi? Beetle, nie wylałeś na niego przypadkiem atramentu?
Ale Beetle nie mógł już odpowiedzieć, Bezwładni i wyczerpani leżeli na poprzek na balaskach, których rdza czerwoną kratą odbijała się na ich płaszczach, zaś pod zlodowaciałym nosem Stalky’ego kurzył się jeszcze niedopałek cygara. A wtedy — nie wiadomo skąd i jak, bo nie słyszeli nic — stanął przed nimi sam rektor — rektor bawiący rzekomo daleko i przekupujący egzaminatorów — rektor w fantastycznym szkockim garniturze i kaszkiecie do polowania.
— Rozumie się! — rzekł kręcąc wąsa. — Doskonale. Mogłem się był domyślić, że to wy. Wracajcie do zakładu, kłaniajcie się ode mnie Mr. Kingowi i poproście go, żeby wam wrzepił ekstra-baty. Ode mnie masz każdy po pięćset wierszy, które należy oddać jutro o piątej po południu. Oprócz tego tydzień domowego aresztu. Nie najstosowniejszy to czas na przekraczanie granic. Pamiętajcie sobie: ekstra-baty!