Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/168

Ta strona została przepisana.

Przeskoczywszy przez płot, zniknął tak nagle, jak przyszedł. Z urwistej, wgłębionej drogi słychać było kobiecy głos.
— O, stare Prusaczysko! — mówił M’Turk, podczas gdy głosy się oddalały. — Stalky, to twoja wina, matole jeden!
— Trzeba mu dać lanie! — westchnął Beetle.
— Nie mogę. Ja znów muszę rzygać... Gwiżdżę na to, ale jak się King będzie sadził! Ekstra-baty, do wszystkich diabłów.
Stalky nie tylko nie wiedział, co odpowiedzieć, ale nie mógł się nawet zdobyć na słodkie słówka, którymi mógłby udobruchać kolegów. Trójka wróciła do liceum i otrzymała chłostę, po którą ją posłano. King był zachwycony, ponieważ ze względu na wiek chłopców — wyjąwszy specjalny rozkaz — nie miał już prawa karać ich cieleśnie. Na szczęście nie był zbyt biegły w tej szlachetnej sztuce.
— Dziwne, o ile zamiar przewyższa wykonanie! — rzekł Beetle cytując Szekspira, którym ich tego półrocza karmiono.
Wróciwszy do pracowni zabrali się do zadania.
— Masz zupełną rację, Beetle! — rzekł Stalky pieszczotliwym, ujmującym głosem. — Gdyby nas stary był posłał do prefekta, dopiero byśmy zobaczyli, po czemu łokieć.
— Słuchajno, Stalky! — zaczął M’Turk z zimną złością — nie mamy zamiaru robić ci żadnych scen, sprawa jest na to zbyt poważna, ale wiedz sobie, że jesteś na indeksie. Pokazało się, że jesteś skończonym osłem.
— Czy ja mogłem zgadnąć, że stary nas złapie? I czego on tam chciał w tym wariackim kostiumie?
— Tylko bez wykrętów! — warknął Beetle groźnie.
— Ostatecznie, w gruncie rzeczy, to wina Stettsona starszego. Gdyby ta cholera nie była złapała dyfterytu, nie byłoby tego wszystkiego. Ale to była szopa! Jak-ci naraz stary na nas wleciał!