Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/178

Ta strona została przepisana.

bezpośrednie i doskonale wymierzone; dokoła walczących stała cała szkoła wydając dzikie okrzyki. Pod koniec wszystkich opuścił zmysł przyzwoitości i matki eksternistów, znajdujące się zbyt blisko pola bitwy, nasłuchały się słów nie figurujących w programie. Nikogo z placu nie wyniesiono, ale obie stromy były bardzo zadowolone, kiedy dano znak zakończenia gry. Beetle pomagał Stalky’emu i M’Turkowi wdziać płaszcz. Obaj przyjaciele zetknęli się z sobą w samym sercu wielonożnej gry i jak Stalky mówił, „uszlachcili się wzajemnie.“ Kiedy po skończonej grze sztywnym, drewnianym krokiem maszerowali za drużynami — zastępcy nie mają prawa iść w jednym szeregu z dorosłymi — i przechodzili niedaleko muru koło jakiejś zaprzężonej w kuca bryczki — czyjś ochrypły głos zawołał: „Byczoście grali! Och, jak byczo!“ Był to Stettson starszy, blady i chudy, który jednak zdołał się przedostać aż tu pod eskortą niecierpliwego woźnicy.
— Hallo, Stettson! — zawołał Stalky zatrzymując się. — Można się już do ciebie zbliżyć?
— Tak, już można. Jestem zupełnie zdrów. Nie chcieli mi pozwolić przedtem wyjść, ale na mecz się przecie wydostałem. Ale ty masz gębę jak kompot.
— To Turkey wlazł mi na pysk niechcący naumyślnie. Bardzo się cieszę, że jesteś już zdrów, bo mamy ze sobą do pogadania. Przez ciebie i twoją membranę, smarkaczu, wdepnęliśmy co się zowie!
— Słyszałem o tym! — odpowiedział chłopiec chichocząc. — Stary mi opowiadał.
— Ale! Kiedy?
— Ach, chodźmy do budy! Kostka mi spuchnie, jeśli tu będziemy dłużej stali.
— Czekaj, Turkey, to bardzo ważna rzecz! No więc?
— On przez cały czas, gdy byłem chory, mieszkał u nas.