Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/181

Ta strona została przepisana.

Jako tło miała tej apoteozie służyć mansarda o dziesięciu łóżkach, połączona z trzema sąsiednimi sypialniami, w których wyjęto drzwi. Gaz płonął nad skromnymi, zwyczajnymi umywalniami z białego drzewa sosnowego. Przeciągi gwizdały bezustannie, a przez okna, nie zasłonięte roletami, widać było morze prące falami na płaski, piaszczysty brzeg.
— To samo stare łóżko — prawdopodobnie ten sam stary materac — mówił Crandall ziewając. — Wszystko to samo. Och, ale mnie kości bolą. Nie miałem wyobrażenia, że wy, smarkacze, potraficie tak grać — to mówiąc roztarł sobie stłuczoną kostkę. — Każdemu z nas dostało się coś na pamiątkę.
Kilka minut minęło, zanim poczuli się jakoś swobodniej; zwłaszcza uczuli się spokojniejszymi, gdy Crandall odwrócił się i uklęknąwszy zmówił pacierz — ceremonia, którą zaniedbywał przez kilka lat.
— Oj, zapomniałem! Bardzo mi przykro, zapomniałem zgasić światło.
— Nie nie szkodzi! — uspokajał go prefekt sypialni. — To należy do Worthingtona.
Dwunastoletni chłopaczek w koszuli nocnej, czekający, kiedy wreszcie on będzie mógł pokazać się na widowni, wyskoczył z łóżka i zgasił światło, wspinając się po umywalniach.
— A co robicie, gdy on śpi? — zapytał Crandall śmiejąc się.
— Pcha mu się mokrą chustkę pod szyję.
— Za moich czasów to była mokra gąbka. A to co? Co się dzieje?
Ciemności napełniły się nagle szeptami, szelestem ciągnionych po ziemi dywaników, odgłosem bosych stóp biegnących po gołej podłodze, protestami, chichotem, groźbami.
— Siedźże raz spokojnie, idioto jeden!... No, to siadaj na ziemi... Słowo ci daję, że na moim łóżku