Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/190

Ta strona została przepisana.

— Bates-sahib, ale przecie sam jeden całemu wyższemu liceum w skórę pan nie da? — zawołał Crandall.
— Mogę patrzeć przez palce na psie figle, jak to już powiedziałem, ale nie mogę tolerować zuchwalstwa. Mason ma tu i tak ciężkie życie mimo mego poparcia. Prócz tego panowie z Golf-klubu słyszeli ich śpiewających „Aarona“ i „Mojżesza“. Będą na to znów skargi od rodziców eksternistów. Przyzwoitość musi być zachowana.
— W danym razie my panu pomożemy — oświadczyli goście jednomyślnie.

..........

Uczniowie wyższego liceum brali w skórę jeden po drugim, za porządkiem. Na dole, na gościńcu czekały omnibusy, które miały ich zawieźć na stację, pieniądze na podróż leżały na stole, zaś oni przychodzili kolejno z bluzami narzuconymi na ramiona.
Rektor zaczął od Stalky’ego, M’Turka i Beetle'a.
Wygarbował im skórę sumiennie.
— A tu wasze pieniądze na drogę. Do widzenia i wesołych świąt.
— Do widzenia. Dziękujemy panu. Do widzenia.
Uścisnęli sobie ręce.
— Och, tym razem zamiar nie przewyższył wykonania. Zebraliśmy całą śmietankę! — zauważył Stalky. — Zaczekajmy, aż wyjdzie kilku chłopców, teraz dopiero zaczniemy mu krzyczeć „hura!“
— Nie krępujcie się nami! — oświadczył im imieniem Starych Chłopców Crandall. — My zaczynamy w tej chwili.
Wszystko było w porządku, dopóki „hura“ rozlegało się w samym korytarzu, ale gdy tylko ogarnęło salę gimnastyczną, w której chłopcy czekali na swoją kolej, rozbrojony rektor dał spokój egzekucji, a pozostali rzucili się do niego, aby się z nim pożegnać.