Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/194

Ta strona została przepisana.

ca wszystkie moje rozkazy, proszę przywrócić oddział do poprzedniej formacji.
— A to co takiego? Co to jest? — wykrzyknął rozkazująco gość.
— To — to trochę musztry! — wyjąkał Foxy nie mówiąc nic o jej pochodzeniu.
— Znakomicie — znakomicie! Chciałbym, żeby jej było więcej! — zawołał wesoło. — Ale proszę sobie nie przeszkadzać. Pan właśnie chciał komuś oddać komendę, prawda?
Usiadł wyrzucając z ust kłęby pary.
— Poszkapię się, poszkapię się z całą pewnością, czuję to! — szepnął Stalky, a dolatujący z drugiego szeregu szept, iż starszy pan, to jenerał Collinson, członek rady nadzorczej liceum, bynajmniej na zmniejszenie jego tremy nie wpłynął.
— Kto taki?
— Collinson, komandor orderu łaźni. Był komendantem Pompadourów, starego pułku mego ojca — podpowiadał Swayne starszy.
— Nie śpiesz się! — odezwał się gość. — Ja dobrze wiem, co to znaczy. Komenderujesz pierwszy raz w życiu?
— Tak jest, panie jenerale! — Stalky niezręcznie wciągnął w płuca trochę powietrza. — Baczność! Równaj się!
Echo własnego głosu przywróciło mu pewność siebie.
Po kilku obrotach pluton powrócił do dawnej formacji. Urzędowa godzina kary dawno już minęła, ale nikt o tym nie myślał. Wszyscy szli na rękę Stalky’emu, który aż się pocił ze strachu, aby mu się głos nie załamał.
— Ten chłopak przynosi wam zaszczyt, sierżancie — zauważył gość. — Oto dobry instruktor, dobra musztra i doskonały materiał. Jednego tylko nie rozumiem: Byłem właśnie na śniadaniu u rektora, a on nie wspomniał mi ani słowem, że wy tu macie korpus kadecki.