Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Bo nie mamy, panie jenerale. To tylko trochę musztry.
— Ale zaraz widać, że oni to lubią! — odezwał się po raz pierwszy M’Turk z figlarnym blaskiem w głębokich oczach.
— Dlaczego ty nie staniesz wraz z nimi w szeregu, Willy?
— Nieststy, jestem na to za mało punktualny! — odpowiedział M’Turk. — Sierżant wybiera co najlepszych.
— Rozejść się! — krzyknął sierżant bojąc się eksplozji w szeregach. — Ja — ja — muszę panu jenerałowi powiedzieć, że —
— Ale wy możecie mieć korpus kadecki! — jenerał szedł za biegiem własnych myśli. — I jeśli mój głos w radzie nadzorczej posiada jakieś znaczenie, wy ten korpus mieć będziecie. Dawno już nic nie sprawiło mi takiej radości! Chłopcy, ożywieni takim duchem, jak wy, powinni całej szkole świecić przykładem.
— Toteż oni świecą! — potwierdził M’Turk.
— Boże, to już tak późno! Mój powóz czeka już pół godziny, muszę się śpieszyć. Nie ma to, jak przyjść i zobaczyć samemu. Którędy tu bliżej do wyjścia? Willy, pokażesz mi? Jak się nazywa ten chłopak, który komenderował musztrą?
— Zdaje mi się, Corkran.
— Powinieneś go znać. Z takimi chłopcami powinieneś się zaprzyjaźnić. Niezwykły chłopak. I co za bajeczny widok: Dwudziestu pięciu chłopców, którzy, jakby się zdawało, powinni by raczej grać w palanta (było to w samym środku zimy, ale ludzie dorośli, zwłaszcza zaś tacy, którzy przebywali długo w obcych krajach, dopuszczają się tych małych błędów, dlatego też i M'Turk nie poprawiał go) — musztrujących się dla samej miłości musztry. Szkoda byłoby zmarnować tak doskonały materiał. Ale mnie się zdaje, że ja przecie potrafię postawić na swoim.