Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/206

Ta strona została przepisana.

detów, bądźcie korpusem kadetów i nie kryjcie się za zamkniętymi drzwiami.
— A co rektor na to mówi?
— Tego też nie rozumiem! — odpowiedział kwaśno sierżant. — Mówiłem staremu — nie daje mi żadnego poparcia. Chwilami myślę, że sobie kpi ze mnie. Nigdy, Bogu dzięki, nie byłem sierżantem w oddziale ochotników, za to zawsze szczerze żal było mi tych, którzy w oddziałach ochotniczych sierżantami być musieli. Pan Bóg łaskaw!
— Bardzo bym chciał ich zobaczyć! — westchnął Keyte. — Bo mimo wszystko, coście mi powiedzieli, nie rozumiem, do czego oni dążą.
— Ja nie nie poradzę, wachmistrzu! Poproście tego piegowatego, młodego Corkrana. To jest ich dowódca.
Nie można niczego odmówić staremu żołnierzowi spod Sobraonu a równocześnie jedynemu cukiernikowi w obrębie granic szkolnych. Tak tedy drżący ze starości Keyte przykuśtykał o lasce i usiadł w kącie, aby się przyjrzeć musztrze.
— Postawa dobra! Postawa nadzwyczaj dobra! — szeptał podczas ćwiczeń.
— O, to nic w porównaniu z tym, co przyjdzie po musztrze. Zaczekajcie, jak każę im się rozejść.
Po skończonym „Rozejść się!“ szeregi stały jak mur. Wystąpił z szeregu Perowne, stanął na przeciw oddziału i pomagając sobie czasem zerknięciem do małej, czerwono oprawnej i na metalową sprzączkę zamykanej książeczki komenderował przez dziesięć minut. (Ten sam Perowne, którego później w podzwrotnikowej Afryce zastrzelili jego właśni ludzie.)
Po nim przyszedł Ansell, po Ansellu Hogan. Wszystkich trzech słuchano bez szemrania.
A wówczas Stalky oparł o ścianę swój karabin i wciągnąwszy powietrza w płuca zasypał kompanię deszczem druzgocących wymyślań.