Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/207

Ta strona została przepisana.

— Dość, panie Corkran! Tego w regulaminie nie ma! — zawołał Foxy.
— Nie szkodzi, sierżancie. Nigdy nie wiadomo, co ludziom powiedzieć. — Na miłość boską, spróbujcie stać, nie opierając się jeden o drugiego, wy kaprawe, zapocone, śmierdzące ofermy. To nie jest dla mnie żadna przyjemność, iskać was tutaj! Mogliście się o to postarać w domu, wy, gnojki niewywiezione, a nie, to mogliście iść do milicji, kanały czyścić!
— Stara szkoła! stara szkoła! My się na tym rozumiemy! — mówił Keyte obcierając załzawione oczy. — Ale gdzie oni się tego nauczyli?
— Od ojca — od wuja! Co tu dużo pytać! Połowa z nich musiała się narodzić o dwa kroki od koszar. (Pod tym względem Foxy był istotnie bliski prawdy.) Jak Boga kocham, odkąd się ta komedia zaczęła, usłyszałem tu więcej wyzwisk niż przez cały rok służby w wojsku.
— A w drugim szeregu stoi bydlak wypięty tak, jak gdyby miał rodzić! Tak jest, ten sam, który się ogląda, szeregowy Ansell! Rafinowany język Stalky’ego przez trzy minuty chłostał en gros et en détail ochotnika Ansella.
— Hallo! — tu Stalky powrócił do normalnego tonu. — Trafiony! Zaczerwieniłeś się, Ansell! Ruszyłeś się!
— Trudno mi było powstrzymać rumieniec — brzmiała odpowiedź — ale zdaje mi się, że się nie ruszałem.
— Wszystko jedno, teraz na ciebie kolej! — Stalky stanął na swoim miejscu w szeregu.
— O, mój Boże! Toż to najlepsza komedia w świecie! — śmiał się Keyte przyglądając się uważnie plutonowi.
Ansella Bóg też obdarzył krewnymi, służącymi w wojsku. Powoli, przecigając leniwie — jego styl był bardziej obmyślany niż Stalky’ego — zstąpił w otchłanne głębie spraw osobistych.