dziemy na motyle w nadbrzeżne skały. Mało kto tam chodzi. Ale to kawał nie lada. Radziłbym wam zostawić książki.
— Jeszcze czego! — rzekł Beetle stanowczo. — Ani mi się śni wyrzec się przyjemności dla paru parszywych motyli!
— Spocisz się strasznie! To już raczej weź mego Jorrocka. Od niego goręcej ci nie będzie.
Spocili się wszyscy trzej, albowiem Stalky pognał ich ostrym kłusem daleko na zachód wzdłuż skał nadbrzeżnych popod zarosłe żarnowcem wydmy, na przełaj przez wąwozy pełne kolczastych krzaków. Nie zwracali najmniejszej uwagi na latające króliki ani cesarskie korony, zaś to, co Turkey mówił o geologii, w żaden sposób nie nadaje się do powtórzenia.
— Czy idziemy do Clovelly? — zapytał wreszcie zdyszany.
Rzucili się na krótką, sprężystą murawę, ogarnięci z jednej strony leniwą sennością morza pod nimi, a z drugiej lekkim wietrzykiem letnim, buszującym wśród drzew w głębi lądu. Patrzyło się stąd w wąwóz pełen starego, wysokiego żarnowca, obsypanego żółtym kwieciem i biegnącego aż ku obramieniu z krzaków jeżyny, ostrokrzewia i ostów. Wyglądało to, jak gdyby pół wąwozu aż do brzegu skały było pełne złotego ognia. Dalej ciągnęło się już otwarte, trawą zarosłe pole, obficie najeżone tablicami z napisami.
— Co za okrutny, stary piernik! — odezwał się Stalky, czytając napis na najbliższej tablicy. — Pod grozą pociągnięcia do jak najsurowszej odpowiedzialności wobec prawa G. M. Dabney, Col., Sędzia Pokoju i tak dalej. Nie zdaje mi się, żeby człowiek o zdrowych zmysłach chciał przejść tę granicę.
— Trzeba naprzód dowieść, że ktoś zrobił szkodę, bo nie można pociągać do odpowiedzialności za nic. Nie może skarżyć o przekroczenie granicy — rzekł M’Turk, którego ojciec miał większy majątek ziemski w Irlandii. — To wszystko bzdury!
Strona:Rudyard Kipling - Stalky i spółka (tłum. Birkenmajer).djvu/21
Ta strona została przepisana.